Prof. dr. hab. Stefan Szymutko (27 lipca 1958 - 18 lutego 2009)

Żegnanie

Dla życia nie szukaj uzasadnienia w słowie, ale w ludziach, w ich nikłym, chwilowym bycie, wymagającym – podobnie jak twój własny – czułego zatroskania, a wówczas, być może, obdarzysz sensem własne istnienie.

 

 Prof. dr hab. Stefan Szymutko

 

Najweselszy człowiek, jakiego znałem – którego śmiech przebiegał wszystkie rejestry, od niskiego buczenia po falsetowy pisk – powtarzał ciągle, że jedynym problemem, który nas naprawdę dotyka, jest śmierć. Nie dawała mu spokoju, więc i On nie dawał nam spokoju niepamiętania o niej. Dawno temu, kiedy był jeszcze asystentem na filologii polskiej w Sosnowcu, trafiliśmy z przyjacielem do Niego na zajęcia, przyciągnięci historiami opowiadanymi przez starszych kolegów.

Spóźnionych przywitał drwiący wzrok znad okularów w grubych oprawkach, jakby za dużych na tle szczupłej twarzy, zbyt młodej, jak na siwe włosy. I jeszcze uniesione wysoko brwi – jak się później okazało – typowa oznaka zapowiadająca kpinę, szyderstwo, złośliwą podejrzliwość, które nie omijały nikogo. Wtedy też usłyszałem po raz pierwszy to Jego pytanie, skierowane do studentki:

- Co pani myśli o śmierci?

Zapanowała konsternacja, rozległ się nerwowy chichot i zapadło milczenie.

- Nie chodzi mi o śmierć Ordona, Gustawa czy Wokulskiego, ale o pani śmierć. Chyba że uważa się pani za nieśmiertelną.

Nie każdy to wytrzymywał, ten sposób mówienia o literaturze, traktowanie jej jak katalizatora ekshibicjonizmu, ale nas to wzięło, bo nagle uwierzyliśmy, że nauka rozumienia powieści lub wiersza może być sprawą poważną, poważną życiowo. Na Jego zajęciach zobaczyliśmy, że egzystencja i filologia splotły się w Jego osobie nierozerwalnie. Wieloletnia przyjaźń utwierdziła jeszcze bardziej tę obserwację. Nie godził się na rozdział pracy i życia, literatury i rzeczywistości. Twierdził, że albo książki łączą nas z realnym światem, pozwalając rozumieć go lepiej, albo szkoda czasu na zajmowanie się nimi. Radykalne podejście do zawodu nie uczyniło z Niego odludka ani mizantropa. Przeciwnie, Stefan wcielał jakąś niewiarygodną hojność bycia, które udzielało się wszystkim i zagarniało każdego, kto znalazł się w kręgu Jego oddziaływania.

Prawdopodobnie właśnie ten dziwny, nadmiernie poważny stosunek do literatury był przyczyną, że Stefan – świetny matematyk w liceum – zamiast wybrać „męski” zawód inżyniera, rozpoczął w 1977 roku studia na śląskiej polonistyce. Tam spotkał trzy odmiany myślenia i pisania o literaturze, które określiły Jego osobowość dydaktyczną i naukową. Przede wszystkim zainteresowanie historycznością istnienia – procesem, poprzez który to, co niedawno istniejące, przechodzi we władanie pamięci i dokumentu. Praca o Czerwonych tarczach Iwaszkiewicza napisana pod kierunkiem profesora Tadeusza Bujnickiego – wybitnego znawcy problematyki powieści historycznej – zapoczątkowała Jego własne, przełomowe studia w tej dziedzinie, na czele z fundamentalną, nie tylko dla parnickologii, książką Zrozumieć Parnickiego (1992). Druga inspiracja przyszła ze strony młodego wówczas asystenta Krzysztofa Kłosińskiego – świetnego znawcy francuskiego strukturalizmu. Stefan uświadomił sobie, że największym wyzwaniem dla Jego koncepcji pisania o literaturze jest językowa samowystarczalność tekstu, zdolność i skłonność strukturalnej teorii literatury do zrywania więzów słowa z rzeczywistością. W ten sposób znalazł, niezbędną dla każdej samodzielności badawczej, przeszkodę. I wreszcie element ostatni, z czasem najważniejszy: indywidualne doświadczenie nowoczesnego Ślązaka – wypowiedziane w sposób, w jaki nikt przed Nim o Śląsku nie pisał (Nagrobek ciotki Cili 2001). Te trzy składniki (historia – język – doświadczenie) organizowały Jego myślenie o literaturze, a zwłaszcza o jej zobowiązaniach wobec rzeczywistości.

Choć był człowiekiem uniwersytetu, żarliwie zaangażowanym w sprawy uczelni, nie ufał instytucjonalnej powadze nauki, świadom, jak często uczony, stając się funkcjonariuszem wiedzy, przestaje myśleć lub – co gorsza – traci kontakt z rzeczywistością pozauczelnianą, nie znajdując powiązania między zawodowym myśleniem i nauczaniem a codziennością dzieloną z resztą świata. Stąd uważność i rzetelność lektury cudzych tekstów szła u Niego w parze z podejrzliwością wobec mowy uczonej; sięgał po nią nieufnie, jakby pod przymusem, pełen podejrzliwości plebejusza, który wietrzy w pięknej wypowiedzi jakiś „kant”. Pytań, które zadawał studentom, nie wahał się stawiać wybitnym badaczom (Januszowi Sławińskiemu, Kazimierzowi Bartoszyńskiemu, Krzysztofowi Kłosińskiemu, Michałowi Pawłowi Markowskiemu) i największym pisarzom: Parnickiemu, Gombrowiczowi, Joyce’owi, Schulzowi. Trud własnego istnienia był dla Niego podstawą do wyzwania rzucanego literaturze i własnemu pisarstwu. Nazywał to – za Ricoeurem – „pytaniami Sfinksa”, na które musisz odpowiedzieć albo umrzesz.

Mówienie i pisanie traktował niezmiernie poważnie. Stawiał literaturze i piszącym o niej wymagania najwyższe, których najczęściej spełnić nie mogli. Wiedział o tym, a zarazem był przekonany, że biada nam, gdyby takich wymagań nie stawiać lub nie próbować im sprostać.

Uporczywe upominanie się o rzeczywistość wyrastało z przekonania, że własne istnienie, dostępne tu oto, wcale nie jest w oczywisty sposób uchwytne i możliwe do przedstawienia. Im zaś łatwiej literatura radziła sobie z relacją język – rzeczywistość, tym większą budziła w nim podejrzliwość. Nieufność wobec mowy uznawał za jeden z najcenniejszych składników swego śląskiego dziedzictwa. Twierdził, że prawdziwe wyzwanie dla literatury tkwi w oczywistej zwyczajności pojedynczego życia, które wszelką refleksję o sobie uznaje za zbytek – za uczone wydziwianie, wykraczające poza bezpośrednią użyteczność mowy.

W Jego śląskich opowieściach widać, jak pozornie nieskomplikowane ludzkie życie opiera się nawet najbardziej precyzyjnej wypowiedzi. Dla kogoś, kto pamiętał wyraz oczu, śmiech, zapach, dotyk: ciotki Cili, babki Mariki, dziadka Stefana, pradziadka Lelonka, wszelkie słowo wydaje się przeraźliwie obce i na nic, natrętne, wydrążone nawet z pustki. Żadne nie może zadowolić, każde czuć starzyzną. Nawet najbliższy Mu Heidegger umykał – Jego zdaniem – przed konsekwencjami swojego myślenia w językowe abstrakcje.

Wbrew apologetom wszechwładzy języka powtarzał z uporem przekonanie o pierwotności bycia wobec słowa. Domagał się tego w pionierskiej dla wspomnianego zgadnienia książce (Rzeczywistość jako zwątpienie w literaturze i literaturoznawstwie, Katowice 1998). Trzeba „odwrócić – pisał tam – porządek refleksji: przemyśleć najpierw rzeczywistość, określić rzeczywistość rzeczywistości, a dopiero potem zapytać o możliwości wyrażenia rzeczywistego w języku, [...] doświadczenie rzeczywistości poprzedza bowiem doświadczenie mowy”.

W życiu, lekturze i pisaniu nie tolerował słowa, które lekceważy rzeczywistość – był radykalny i niesprawiedliwy wobec wielu autorów, ale uważał, że aprobata pustego gadania – nawet najpiękniejszego – jest sprzyjaniem nicości. Ostatni esej w Nagrobku ciotki Cili, pt.: Pożegnanie, przynosi fragment, który pokazuje, że uprawianie nauki o literaturze było dla Niego sprawą najbardziej osobistą.

Nicość we mnie, śmierć we mnie, ja-nicość nie ma racji, głównie: racji istnienia – taką rację ma tylko istnienie samo, rzeczywistość, „świat pozostający przy życiu”. Zmagać się ze śmiercią, nie przestawać. Dopóki się da, wymykać się uchwytowi nicości, choćby czołgając się po macie. I żadnego – bezsiło! – rzucania ręcznikiem.

Bolesny paradoks tej walki wynikał z faktu, że pustoszącej rzeczywistość sile zanikania zawdzięczamy pamięć i jej udoskonalone sztuki: historię i literaturę. Ale dla Stefana najbardziej dotkliwe było olśnienie, a raczej porażenie, że z ludzkiego bycia wypływa, wycieka tak wiele jego zmysłowej konkretności. Dlatego nie od mowy zaczynał pracę nad odzyskiwaniem własnej dziejowości, ale od niejęzykowych znaków przeszłości: rodzinnych zdjęć, pokoleniowej wspólnoty smaków, odkrytych śladów przodków odciśniętych w ciele autora. Tym szczątkom i resztkom doświadczenia ufał bardziej niż przeszłości muzealnej. Powtarzał nieustannie: „- nic z tego nie zostało, przedmioty to śmietnik, mowa i stroje to „cepelia”, przestrzeń domu rodzinnego została wydrenowana”. Pastwił się nad samym sobą: „- ich świata już nie ma, zmieniło się wszystko”. Praca rekonstrukcji i udręka świadomości zatraty tego, co najbardziej bliskie, tworzyły niepowtarzalny dramatyzm tekstów, który budził u czytelnika współczucie dla jego bohaterów i heroizmu Autora – że w tak poruszający sposób wyrywał ich nicości i zapomnieniu. Poruszeni, chcieliśmy krzyczeć na Niego: - To nieprawda! Właśnie, że słyszymy w Twoim tekście ich głosy, ich wzruszenie, śmiech, strach, marzenia, ból; jesteśmy ciekawi ich życia.

Inaczej niż w większości książek historycznych i wspomnieniowych, odzyskiwanie przeszłości w słowie było dla Stefana powinnością rozumnego człowieka, które jednak nie dawało Mu ukojenia; nie powstawał przez to cud wspólnoty żywych i zmarłych. Nasze samotności się nie sumują. Co najwyżej – mówiąc słowami Rilkego – są to samotności, które się wspierają i pozdrawiają.

Czego nuczył mnie On i bohaterowie jego opowieści: Cila, Heliodor, Dioneja, Chozroes, Markia, wuj Karol?

Myślę, że różnymi językami, które jednak nie zmieniają istoty rzeczy, mówią do mnie Jego tonem łagodnej drwiny:

Dla życia nie szukaj uzasadnienia w słowie, ale w ludziach, w ich nikłym, chwilowym bycie, wymagającym – podobnie jak twój własny – czułego zatroskania, a wówczas, być może, obdarzysz sensem własne istnienie.