Nie trzeba kolorowych wstążeczek, żeby kogoś przekonać, że nauka jest ciekawa

W styczniu 2024 roku dr hab. Agata Daszkowska-Golec, prof. UŚ – prodziekan ds. promocji badań i umiędzynarodowienia Wydziału Nauk Przyrodniczych UŚ – wróciła z pobytu naukowego w Stanach Zjednoczonych. Ponownie uda się tam za parę miesięcy na stypendium Fulbrighta, którego laureatką została pod koniec ubiegłego roku. W wywiadzie badaczka opowiedziała o wyzwaniach i satysfakcji związanej z rozwijaniem kariery naukowej, a także o popularyzacji nauki.

Dr hab. Agata Daszkowska-Golec, prof. UŚ
Dr hab. Agata Daszkowska-Golec, prof. UŚ

W chwili, gdy rozmawiamy, jest Pani Dziekan krótko po powrocie z wyjazdu naukowego do Stanów Zjednoczonych. Jak wrażenia z pobytu?

Było bardzo intensywnie, ale założenie tego wyjazdu było takie od początku. Uczestniczyłam w dwóch konferencjach naukowych. Jedna z nich to odbywające się co dwa lata Barley Improvement Conference w San Diego, gdzie spotykają się badacze jęczmienia. Organizowane było przez American Malting Barley Association, zrzeszającego hodowców i inne firmy hodowlane w USA oraz naukowców związanych z tym obiektem badań. Od pewnego czasu zapraszani na tę konferencję są również naukowcy z Europy. Dużym udogodnieniem jest sąsiedztwo miejscowe i czasowe tego wydarzenia z największym międzynarodowym kongresem genomicznym, czyli Plant and Animal Genome Conference (PAG) w San Diego. Dzięki temu można tak naprawdę wziąć udział w dwóch konferencjach i zazwyczaj wielu badaczy właśnie tak robi. Ja również z tej możliwości skorzystałam – w obu przypadkach zostałam zaproszona jako wykładowca. Ten wyjazd wiązał się jednak z jeszcze jednym przemiłym wyzwaniem. Otóż, ze względu na wcześniej nawiązaną współpracę, zostałam zaproszona do wygłoszenia wykładu w Uniwersytecie Kalifornijskim. Jakiś czas temu zaczęliśmy planować spotkanie z prof. Julianem Schroederem, który tam pracuje i jako pierwszy zidentyfikował mutanta u Arabidopsis w genie, którego działanie wraz z zespołem zgłębiam u jęczmienia. Razem stwierdziliśmy, że nadarza się świetna okazja do wizyty naukowej w Uniwersytecie Kalifornijskim. Towarzyszyły temu wszystkiemu duże emocje, bo to coś w rodzaju spotkania swojego naukowego idola. Publikacje jego zespołu były pierwszymi, które czytałam, zaczynając swój doktorat.

W ubiegłym roku została Pani Dziekan stypendystką Fulbrighta, jest wymieniana w rankingach uznanych naukowców i zapraszana do udziału w międzynarodowych projektach. Jak wiele wysiłku wymagało zdobycie tego uznania?

Myślę, że każdy zaangażowany naukowiec doskonale zna ten wysiłek, a często również poświęcenia i wyrzeczenia. Z zewnątrz nie widać porażek, odrzuconych publikacji czy grantów, nie widać błędów w laboratorium czy roślin, które zostały strawione przez szkodniki, jak np. mszyce. To wszystko kosztuje bardzo dużo pracy. Nasze badania opierające się na genetyce jęczmienia trwają przez wiele lat, na wyniki i ewentualne „wow” czeka się długo. Do tego dochodzi cały proces publikacyjny, który oczywiście może zakończyć się nieprzychylnymi opiniami. Każda z porażek jest jednak po coś. Dzięki nim stajemy się mocniejsi, ale też odważniejsi w marzeniach, bardziej kreatywni. Ciągle zresztą mam nowe pomysły i niewyczerpaną ciekawość. W momencie, gdy otrzymałam informację, że zostałam laureatką Fulbrighta, oczywiście poczułam wielką radość, ale zaraz potem przyszła myśl: to co dalej? Dlatego nie myślę, że kiedykolwiek nadchodzi moment, w którym docieramy na szczyt osiągnięć, za każdym z takich szczytów są kolejne warte zdobycia. Nigdy też nie myślałam o tym w kontekście uznania i tego, że na nie pracuję. Robię to, co kocham, i staram się robić to najlepiej, jak potrafię. Obecnie pracujemy w zespole nad kolejnymi manuskryptami, prowadzimy badania w ramach projektów naukowych, mam świetnych doktorantów, rozwijam zespół oraz współpracę międzynarodową i sądzę, że to jest największy sukces – ludzie, którzy chcą ze mną pracować. Mogę dzięki temu rozwijać pasję. Przy tym wszystkim nie można zapominać, że istnieją osoby, które tego naukowca postrzegają w zupełnie innych kategoriach niż środowisko naukowe. To temperuje ego, ponieważ kiedy wracam do domu, to jestem żoną i mamą, która zajmuje się domem i ściga z czasem (śmiech). Nigdy jednak do końca nie wychodzę z pracy, bo to jest coś, co kocham i czym żyję. Rozmawiam o tym, co robię zawodowo, również z rodziną, przyjaciółmi, którzy nie są genetykami roślin, a to też jest niezmiernie ważne – rozmawianie o nauce w zupełnie inny sposób niż w hermetycznie zamkniętym środowisku specjalistów.

Czy to godzenie roli naukowca z życiem prywatnym jest wyzwaniem? Historie wielu słynnych kobiet w nauce pokazują, że nawet kiedy już zostały cenionymi badaczkami, musiały często mierzyć się z krytyką, czy aby na pewno praca zawodowa nie przeszkadza im wypełniać obowiązków domowych. Mierzyły się z tym choćby Maria Skłodowska-Curie czy Maria Goeppert-Mayer, obie noblistki.

Trudno odnieść się do perspektywy noblistek, ale w wymiarze znajdującym się sporo pięter poniżej, w jakim ja pracuję, godzenie tych dwóch światów jest możliwe (śmiech). Również zetknęłam się z pytaniami (nawet od bliskich mi osób), czy np. mój mąż nie ma nic przeciwko temu, że mocno angażuję się w pracę naukową, ale także administracyjną, pełniąc funkcję prodziekana. Dla mnie jest to ogromnym szokiem, bo wydaje mi się, że jeżeli wypracuje się zdrową relację i obie osoby szanują siebie nawzajem, to nie ma miejsca na takie dylematy. Wiele zależy od charakteru danej osoby. Mam to szczęście, że otrzymuję dużo wsparcia od bliskich. Z różnych powodów kobietom jest z pewnością trudniej osiągnąć pewne rzeczy, ale nie jest to niemożliwe. Być może to moja optymistyczna natura, ale takie mam przekonanie.

W ostatnich latach rzeczywiście sporo mówi się o potrzebie stwarzania kobietom równych szans w nauce. Czy Pani Dziekan zauważyła, by musiała się o coś starać bardziej ze względu na płeć?

Chyba miałam to szczęście, że nie spotkałam się z takim traktowaniem, które skłoniłoby mnie do pomyślenia, że gdybym była mężczyzną, to byłoby inaczej. Aczkolwiek wiem, że zwraca się na to uwagę, również w środowisku, w którym sama pracuję. Jeśli chodzi o biologię, biotechnologię, to nie jest tak, że większość specjalistów stanowią mężczyźni. Spotkałam w swoim naukowym życiu wiele niezwykle inspirujących kompetentnych, charyzmatycznych kobiet liderek i jednocześnie wybitnych naukowców. Na podstawie obserwacji i rozmów z nimi wydaje mi się, że jeśli ktoś potrafi odpowiednio zorganizować różne elementy swojego życia, to bez względu na płeć jest w stanie osiągnąć kolejne szczeble kariery albo wykorzystuje sprzyjające okoliczności, które się pojawiają. Przy odrobinie szczęścia, talentu, ale też bardzo ciężkiej pracy możemy sporo osiągnąć, i to bez względu na płeć. Osobiście mimo tego, że jestem wewnętrznie feministką, sprzeciwiam się sztucznemu robieniu miejsca dla kobiet i zaznaczania go semantyką. Uważam, że od zawsze mamy i wciąż będziemy miały bardzo dużą rolę do odegrania. Potrafimy swoimi umiejętnościami, zdolnościami i kompetencjami udowodnić rolę kobiet w nauce czy w każdym innym zawodzie.

Poza pracą stricte naukową Pani Dziekan działa również popularyzatorsko, a ponieważ wspomniała wcześniej o godzeniu życia naukowego z rodzinnym, zapytam, czy zetknięcie tych dwóch światów może być pomocne przy tej drugiej działalności?

Po części na pewno tak. Generalnie lubię mówić o tym, co robię, bo nauka to moja pasja. Rozmawiam o tym nie tylko z innymi naukowcami, ale też z przyjaciółmi, rodziną. Widzę, że wiele osób to interesuje, co z kolei sprawia, że bardziej się staram, gdy o czymś opowiadam. Zależy mi, żeby oni naprawdę zrozumieli, co i w jakim celu robię oraz że ta nauka jest czymś, czego oni na co dzień sami doświadczają w takim bądź innym wymiarze. Jak na razie moja mała grupka eksperymentalna, na której prowadzę te doświadczenia, daje mi do zrozumienia, że takie działania mają sens (śmiech). Współpracuję zresztą z Uniwersytetem Śląskim Dzieci i szkołami, więc mówienie o sekwencjonowaniu genomu dzieciakom mającym 7 czy 13 lat zmienia trochę optykę, jeśli chodzi o podejście do swojej dziedziny badań. Trzeba tłumaczyć pewne kwestie w prostszy sposób. Tu pozwolę sobie zauważyć, że można łatwo wpaść w pułapkę, kiedy się popularyzuje dyscyplinę, w której nie jest się ekspertem. Dlatego jestem przeciwnikiem takich popularyzatorów, którzy wypowiadają się na każdy możliwy temat. W porządku, kiedy zapraszają ekspertów, natomiast wiele razy natknęłam się na popularyzację prowadzącą do zupełnie wypaczonych znaczeń, przekręcenia informacji. To jest niebezpieczne.

Czy nie jest trochę tak, że przez to, że z każdej strony wypadają kolejni popularyzatorzy, nauka się „stiktokizowała”? To znaczy, że stworzono iluzję nauki jako czegoś prostego, niewymagającego wysiłku, powierzchownego?

To jest słowo klucz. Ta powierzchowność. Rzecz jasna nie mamy wpływu na to, że 10 tiktokerów będzie rozmawiać o szczepionkach czy GMO, nie mając o tym pojęcia. Natomiast wciąż wierzę, że możemy na to reagować i małymi kroczkami zmieniać rzeczywistość. Jeśli przekonamy do nauki kilka osób, to oni przekonają kolejne i wierzę, że efekt kuli śniegowej kiedyś wywoła lawinę. Trzeba mocno uważać na zachłyśnięcie się popularyzacją i uatrakcyjnianie na siłę tego, co samo w sobie jest atrakcyjne. Nie trzeba tu wcale doklejać jakichś kolorowych wstążeczek, żeby kogoś przekonać, że nauka jest ciekawa. Nie sprawimy, że przeciętny Kowalski będzie się interesował każdym aspektem nauki. On zainteresuje się jednym z nich w sposób, który mu wystarcza. I jeżeli ten dany aspekt będzie popularyzował ekspert w dziedzinie, to nie ma ryzyka utrwalania błędów. Właśnie popularyzacja z wykorzystaniem naukowca jest podstawą. Nie powinien to być człowiek, który ma wyłącznie talent medialny. On musi mieć też bardzo duże zaplecze wiedzy.

W jednym z ostatnich numerów „Gazety Uniwersyteckiej UŚ” przy okazji rozmowy o konferencji ESOF 2024 prorektor prof. dr hab. Michał Daszykowski zwrócił uwagę na zjawisko „festiwalizacji nauki”. Przy tym pojawił się przykry wniosek, że duże imprezy naukowe nie skutkują zwiększeniem liczby młodych ludzi zainteresowanych studiowaniem nauk ścisłych, technicznych, przyrodniczych i innych. Dlaczego tak się może dziać?

Same działania popularyzatorskie to trochę za mało. Dyscypliny eksperymentalne, o których mówimy, jak chemia, fizyka czy biologia, to kierunki, w których nie możemy rozdzielić dydaktyki od uprawiania nauki. Fakt, że wykonujemy zaawansowane badania, przekłada się bardzo prosto na to, jaką dydaktykę tworzymy. Nie opowiadam studentom o najnowszych technologiach sekwencjonowania, których sama nigdy nie sprawdziłam. Tylko wtedy to ma sens – kiedy uczę tego, co sama rozumiem i robię, a to z kolei przekłada się później bezpośrednio na popularyzację. Jeżeli ja to rozumiem, jestem w stanie wytłumaczyć zagadnienie w taki sposób, który nie wypacza wiedzy, nie prowadzi do błędnych uproszczeń. Sama promocja i marketing nigdy nie będą remedium na brak studentów, ponieważ na to trzeba popatrzeć szerzej. Powinniśmy przyjrzeć się również temu, jak zmienia się młode pokolenie. Należy wsłuchać się w to, czego oni oczekują. Pomyśleć, jak przystosować programy kształcenia w taki sposób, by zdobywali kompetencje, które umożliwią im pracę na rynku np. biotechnologicznym, związanym z ochroną środowiska czy sektorem przemysłowym i to na naszych kierunkach robimy cały czas. Ciągle dostosowujemy wiele modułów, tworzymy nowe specjalności. Sama popularyzacja nigdy nie będzie przekładała się na to, że pojawi się więcej studentów. To, o czym wspomniał prorektor Michał Daszykowski, z czym się zgadzam, jest zresztą problemem globalnym. Nie jesteśmy jedynym uniwersytetem, który boryka się z odpływem studentów. Temu zagadnieniu należy się dogłębnie przyjrzeć i dokonać jego analizy lub odgórnie zmienić sposób myślenia, zmieniając liczby na jakość.

Idea dużych imprez popularyzatorskich, jak np. organizowanej przez nasz wydział Nocy Biologów czy Geopikniku, oczywiście jest bardzo ważna, bo to moment, kiedy możemy zaprosić społeczeństwo w mury uczelni oraz skupić wielu naukowców z różnych dziedzin w jednym miejscu. To się nie zdarza często i mówimy wtedy o święcie nauki. Przygotowanie takiego wydarzenia wymaga mnóstwa energii i wysiłku wielu osób. To, że nie przekładają się na liczby zrekrutowanych studentów, nie jest jednoznaczne z tym, że nie ma sensu ich organizować. To nie jedyny cel takich wydarzeń. Jesteśmy zobowiązani, by mówić o tym, co odkrywamy. Śląski Festiwal Nauki to fantastyczna okazja, żeby nie tylko zintegrować organizujące go uczelnie, ale również by pokazać tę naukę w wysublimowanej formie, kiedy jest duża koncentracja naukowców w jednym miejscu. Podkreślam tych naukowców do znudzenia, bo wydaje mi się, że to właśnie oni powinni popularyzować naukę. Przy tym, nauka sama w sobie jest interesująca i nie potrzebuje fajerwerków, by zaciekawić. Dlatego istotna jest równowaga pomiędzy festiwalami a konferencjami naukowymi, podczas których opowiada się o odkryciach w zupełnie innej formie.

Zaczęłyśmy tę rozmowę od relacji Pani Dziekan z pobytu naukowego w USA. Skoro początek 2024 był taki owocny, to jak zapowiadają się kolejne miesiące?

Bardzo intensywnie i ciekawie! Nie mogę się doczekać tego co, mam nadzieję, wydarzy się w tym roku. W najbliższej perspektywie wraz z zespołem będziemy kontynuować badania w ramach dotychczasowych projektów, w tym projektu SONATA BIS o akronimie QUEST, realizowanego w ramach finansowania przez Narodowe Centrum Nauki, oraz unijnego o akronimie RECOBAR, dotyczącego powrotu do bioróżnorodności i wykorzystywania starych i lokalnych odmian jęczmienia. W marcu odbywa się też spotkanie międzynarodowej inicjatywy PlantACT!, którą wspólnie z innymi badaczami chcemy rozwijać. Na wydziale podejmujemy również działania naukowe i popularyzatorskie w ramach Europejskiego Miasta Nauki 2024. Z kolei w czerwcu wyjeżdżam do USA spełniać swój American dream i realizować projekt badawczy w ramach wspomnianego już stypendium Fulbrighta. Nadmienię przy tym, że Komisja Fulbrighta umożliwia nie tylko naukową współpracę międzynarodową, ale ułatwia też stypendystom pogodzenie pracy naukowej z życiem osobistym – to istotny aspekt, o którym wcześniej rozmawiałyśmy. Dzięki temu podczas wyjazdu do Stanów Zjednoczonych może mi towarzyszyć rodzina. Druga połowa roku pod kątem naukowo-badawczym nie zapowiada się spokojniej.

Bardzo napięty kalendarz! Wobec tego życzę kolejnych owocnych działań. Dziękuję za rozmowę.

Autorzy: Weronika Cygan
Fotografie: archiwum prywatne