Przeczytajmy tę książkę

Ulica jest ta sama i reprezentacyjna. Domyślamy się, że w Gliwicach, ale właściwie każde miasto ma swoją reprezentacyjną ulicę, a przynajmniej każde chciałoby mieć. Na swój sposób rozwój miast polegał na konkurencji ulic ścigających się o miano reprezentacyjnej. I na zmieniających się kryteriach tego, co reprezentacyjne. Bo przecież nie chodzi o reprezentatywne, czyli o typowe i przedstawiające jakieś zbiorowe wyobrażenie miasta; przeciwnie – reprezentacyjne oznacza właśnie unikalne, nietypowe, silące się na budzącą podziw odmienność. Pierwszy przemarsz ulicą reprezentacyjną odbywa się, gdy bohater ma lat dziesięć, ostatni – jakieś siedemdziesiąt kilka stron później – gdy ma lat czterdzieści. Zmienia się także ulica: wzdłuż tej, którą idzie dziesięciolatek (domyślamy się, że jest rok 1987), sklepy są właściwie puste, widać jedynie „pakuły wgniecione w stelaż utrzymujący szybę w umownym pionie” (s. 7), potem następujące po sobie lata znaczą się coraz większą obfitością, wręcz spiętrzeniem przedmiotów. Historia tej ulicy jest historią Polski ostatniego półwiecza, a to, co na niej się dzieje, służy idącemu, by mógł odmierzać, jak rozbitek nacinający pień drzewa, upływający czas. Kiedy wędrowiec (bo trudno go uznać za zwykłego „przechodnia”) dojdzie do dojrzałego wieku lat 34, ulica reprezentacyjna posłuży mu do tego, by ćwiczył „resztki percepcji na elektronicznych banerach wieszanych ku czci prędkości zmieniających się obrazów rzeczy”, które wyrzucamy „po jednym użyciu lub bez użycia” (s. 66). Dzieje człowieka to kronika zmieniających się przedmiotów i ich coraz krótszego życia. My żyjemy coraz dłużej, one coraz krócej; my reperujemy się i odnawiamy, ale rzeczy chcemy mieć coraz to nowe, nie od-nawiane, lecz nowe, nowinkarskie, nuworyszowskie, neo-rzeczy. Ale niektóre z nich ten, który wędruje ulicą reprezentacyjną, zachowuje w tkliwej pamięci, jak w pudełku z otuliną z waty: magnetofony różnych marek (już nie znał, jak piszący te słowa, polskich Tonette, może jeszcze przydarzył mu się jakiś zapomniany Grundig), spóźnił się na pocztówki dźwiękowe, na których Paul Anka wyznawał, że płomiennie kocha Dianę, ale kasety już owszem, tak, no i książki – cała półka książek. Dostojewski i Celin, Genet i Sosnowski, Kafka i Różewicz – książki, które nie tyle się „czyta”, lecz w których się znika na kilka tygodni, a może na zawsze. Książki, które zaczytują czytelnika na czytelniczy amen, z których nie można się rozgrzeszyć i pójść sobie spokojnie do domu. 
Szlak wędrującego jest znaczony autorami i tytułami (bo autor dał nam do czytania właściwie Bildungsroman) i dźwiękami: Nirvana, Beatles, King Crimson, Bowie, Tymański, a nade wszystko Robert Brylewski, lider Brygady Kryzys, Izraela i Dyliżansu – Robi, który jest przewodnikiem już nie tylko po ulicy reprezentacyjnej, ale po całym kreteńskim/ kretyńskim labiryncie świata. Stawką nie jest ten czy inny utwór, zapisany i powtarzany w zwojach pamięci, lecz widok i smak rzeczywistości przesyconej tymi słowami i dźwiękami, tajemnicza siła przeciwstawiająca się „utwardzeniu w paru obiegowych sformułowaniach swojej pozycji względem rzeczywistości” (s. 66), dająca poczucie „siostrzeństwa i braterstwa (…), w dybach, które zrzucić może duchowa rewolucja, na jaką niestety nie stać już nikogo w warunkach tego postsynchronu, którym okazał się świat, dogrywający jedynie ścieżki dźwiękowe do wcześniej odegranej, z góry wyreżyserowanej pantomimy” (s. 83). Ostatni zapis tej szczególnej biografii to wędrówka ulicą reprezentacyjną, gdy wędrowiec ma 41 lat, podrosłe już dziecko, i myśli o tym, by nie popełnić wychowawczego błędu króla Leara, który domagał się od córek nieustających dowodów pamięci i wdzięczności. Przez te ostatnie strony przepływa coraz bardziej wartki nurt czasu, i to, co niesie z sobą – słabnące ciało, choroby, stan, w którym „wszystko wewnętrznieje”. Ostatnie słowa książki to nekrolog Roberta Brylewskiego, którego – jak w Upadku Camusa – zabił przypadkowy napastnik. Tam, w Algierii powodem (absurdalnym) było słońce, tu, w Polsce – alkohol i używki.

Krzysztof Siwczyk wie, że – podobnie jak Brylewski – „istnieje tylko w idiomatyce własnego zapachu z ust, w sposobie opowiadania językiem wspólnym o sposobie, w jakim kropla deszczu spływa po ramie jego okiennicy…” (s. 35). Znakomita proza, odważny eksperyment biografii tyleż intymnej, co powszechnej (bo to przecież obraz Polski lat 70. i 80.), artefaktów (jak kasety magnetofonowe) przechowywanych już tylko w sentymentalnej pamięci, architektury, rytuałów polskiego życia offowego – ta książka to tyleż biografia, co kulturografia pokazująca, jak wielką rację miał John Donne, gdy pisał, że człowiek nie jest samotną wyspą, lecz stanowi tylko okruch wielkiego kontynentu.

Krzysztof Siwczyk, Sygnał w zenicie, Wydawnictwo Austeria, Kraków 2022, ss. 87.