Rozmowa z dr hab. Joanną Januszewską-Jurkiewicz z Zakładu Historii Najnowszej 1918–1945 Uniwersytetu Śląskiego

Litwo! Ojczyzno… czyja?

13 grudnia 2011 r. w Sali Senackiej Collegium Novum Uniwersytetu Jagiellońskiego odbyło się uroczyste wręczenie Nagród im. Wacława Felczaka i Henryka Wereszyckiego. Jedną z laureatek XI edycji Konkursu została dr hab. Joanna Januszewska-Jurkiewicz, nagrodzona za książkę pt. Stosunki narodowościowe na Wileńszczyźnie w latach 1920–1939. Dzieło stanowi efekt wieloletnich badań autorki, w których ukazuje różne aspekty relacji: polsko-litewskich, polsko-białoruskich oraz polsko-żydowskich. Praca nie tylko uzupełnia i poszerza badania nad problematyką stosunków narodowościowych na Wileńszczyźnie, ale również koryguje wiele dotychczasowych ustaleń. Książka ukazała się nakładem Wydawnictwa Uniwersytetu Śląskiego.

Dr hab. Joanna Januszewska-Jurkiewicz jest laureatką XI edycji Konkursu im. Wacława Felczaka i Henryka Wereszyckiego na najlepszą książkę dotyczącą dziejów Europy Środkowo-Wschodniej XIX–XX wieku
Dr hab. Joanna Januszewska-Jurkiewicz jest laureatką XI edycji Konkursu im. Wacława Felczaka i Henryka Wereszyckiego na najlepszą książkę dotyczącą dziejów Europy Środkowo-Wschodniej XIX–XX wieku

Odbierając nagrodę, zastrzegała pani, że w pracy Stosunki narodowościowe na Wileńszczyźnie w latach 1920–1939 zajęła się pani doktor tylko wycinkiem historii Europy Środkowo-Wschodniej, a w tym wycinku – fragmentem historii Wileńszczyzny. Powstało jednak opracowanie potężne, liczące ponad siedemset stron. Czy motywacją do tak dogłębnego zajęcia się tematem były dla pani korzenie rodzinne?

– Owszem, mój tata pochodzi z Wileńszczyzny, więc na pewno kierowała mną pewna ciekawość, bo znałam ten region z jego opowiadań. Ale ojciec spędził tam jedynie wczesne dzieciństwo i nie były to opisy, które uformowałyby we mnie jakąś traumę czy martyrologię – raczej pogodne opowieści o wyprawach na tratwie. Choć jest to dla mnie ważne, to nie stanowiło głównego powodu zainteresowania tą tematyką. W doktoracie zajmowałam się podobną problematyką obszaru pogranicza narodowościowego, mianowicie wycinkiem Śląska Cieszyńskiego – Zaolziem. Ciekawych analogii można się było doszukać, czytając petycje w obronie polskiego gimnazjum w Orłowej i porównując z apelacjami w sprawie gimnazjów, litewskiego czy białoruskiego. W innych rolach występowali jednak Polacy – na Zaolziu broniąc swoich interesów, a na Wileńszczyźnie będąc jednak narodowością rządzącą.

Często zwraca się uwagę, że polskim autorom trudno pisać o Wileńszczyźnie w sposób neutralny i obiektywny, jako że jest to region kipiący od historycznych emocji. Tymczasem w recenzjach książki zaznacza się, że znalazła pani złoty środek. Jak się to udało?

– Wyszłam z założenia, że nie ma sensu pisać cały czas do swojego kręgu odbiorców, będąc odwróconą plecami do innych. W ten sposób można w nieskończoność powtarzać racje polskie, racje litewskie, racje białoruskie, racje żydowskie. Warto pisać, starając się zrozumieć argumenty innych. Co nie znaczy, że należy negować dotychczasowe ustalenia polskich historyków. Wiele z nich wymaga podtrzymywania, tylko nie w taki sposób, żeby nie reagować na argumenty innych, a poprzez próbę konstruktywnego ustosunkowania się.

Które z polemik z dotychczasowymi ustaleniami wydają się pani doktor najbardziej istotne?

– Charakterystyczne, że jeśli chodzi o stosunki narodowościowe, historiografia polska, litewska czy białoruska występują z diametralnie innych podstaw. Nie jest jedynie tak, że wizje Polaków i przedstawicieli innych narodów ze sobą kontrastują – to, co głoszą Litwini i Białorusini, często jest ze sobą sprzeczne. Kontrowersyjne są choćby szacunki dotyczące liczby ludności niepolskiej na tym terenie. W pracy przywołałam wiele danych poufnych, które pokazują, że wyliczanie populacji ludności litewskiej na Wileńszczyźnie nawet na 200 tysięcy osób (jak to robią badacze litewscy), jest nieuprawnione. Bardzo frapujący jest aspekt wielokulturowości tego obszaru. Wileńszczyzna, bowiem, to nie tylko Polacy i Litwini. Ciekawa jest też kwestia Białorusinów, a także Żydów, którzy Wilno nazywali „Jerozolimą Północy”. Jeśli dodamy do tego staroobrzędowców, muzułmanów i karaimów, to otrzymamy niesamowicie barwną mozaikę. Pojęcie wielokulturowości w stosunku do Wileńszczyzny jest jednak trochę pobożnym życzeniem. Poszczególne rodziny mogły być „przez chwilę” wielokulturowe, na przykład jeśli nastąpiło małżeństwo Litwinki i Polaka (ale nie było już, znanej choćby z Galicji asymilacji, która znalazłaby odzwierciedlenie w związkach żydów i chrześcijan). Potem jednak w rodzinach zawsze zwyciężał jakiś pierwiastek narodowy. XX wiek był wiekiem nacjonalizmów, w którym postawa synkretyczna była skazana na klęskę. Natomiast wydaje mi się, że cechą, którą warto podkreślać, była umiejętność życia „obok siebie”. Akceptowano, że „za miedzą” mieszkają staroobrzędowcy czy istnieje wioska litewska, która jest tam od wieków i ma prawo być. Była to więc koegzystencja, ale nie można mówić o wielokulturowości.

Tygiel narodowościowy, opisywany w książce, prowadzi nieraz do ciekawych paradoksów, związanych choćby z Mickiewiczowską inwokacją w Panu Tadeuszu.

– Nie dało się wówczas być i Polakiem, i Litwinem – ktoś, kto po polsku mówił „Litwo! Ojczyzno moja!”, był nie do przyjęcia dla nacjonalistycznego ruchu litewskiego, bo nie hołubił najważniejszego elementu, w oparciu o który po 1865 roku budowano kulturę narodową, czyli języka. Stanisław Cat-Mackiewicz opowiadał o swoim ojcu, którego nie chciano przyjąć do litewskiego towarzystwa, bo nie znał litewskiego. Ale przecież on czuł się Litwinem, oczywiście w znaczeniu historycznym, właśnie „Mickiewiczowskim”. Dzisiaj Polaka w Wilnie drażni zacieranie śladów polskich, zaś Litwini stworzyli taką pamięć historyczną, w której to miasto było zawsze litewskie, a polska była tylko okupacja. Moi znajomi byli zaskoczeni, że księgi metrykalne, które hobbystycznie przeglądałam, zostały spisane po łacinie i po polsku (a potem po rosyjsku), a nie w ich języku.

Historia wciąż stanowi istotny problem w relacjach polsko-litewskich. Może jest tak, że mając tożsamość wiecznej ofiary silniejszych sąsiadów, nie potrafimy wczuć się we wrażliwość Litwinów, którzy postrzegają Polskę jako podmiot silniejszy, dominujący?

– Litwini uważają, że zostali pozbawieni ważnej części swojej kultury przez to, że w pewnym momencie „ich” poeci czy artyści zadeklarowali się jako Polacy i tworzyli w języku polskim. Do dzisiaj pozostają drażliwi wobec polskiego zawłaszczania wspólnej historii. Współcześnie wiele emocji budzi sprawa zapisu nazwisk obywateli Litwy. Przypisane rodzajowi męskiemu i żeńskiemu końcówki nazw własnych, a więc również imion i nazwisk, są wynikiem XIX-wiecznej kodyfikacji języka litewskiego. Gdy w 1998 roku wybuchł w USA skandal z impeachmentem, byłam akurat na Litwie. Powtarzane wówczas nazwisko „Billas Klintonas” było dla Polaków czymś śmiesznym, podobnie jak plakat filmu, w którym gra wybitny aktor francuski Alanas Delonas. Trudno polemizować z gramatyką, ale nasze rozbawienie znika, gdy na Uniwersytecie Wileńskim widzimy popiersie Petrasa Skargasa. Jednak w wypadku zapisu nazwisk litewskich Polaków, to już problem dotykający kwestii poczucia tożsamości. Jako bardzo tragiczny odczuwam los Polaków na Litwie, którzy są rozdarci między chęcią pozytywnej pracy dla swojego kraju (jakim jest Litwa), ale zarazem pragnieniem utrzymania własnych nazwisk i mowy, do czego mają pełne prawo. Polacy na Wileńszczyźnie nie czują się Polakami z Polski, ich stolicą nie jest Warszawa, ale Wilno. To niekiedy całkiem konkretne problemy, np. gdy Polak z Litwy studiuje w naszym kraju – jakie nazwisko powinien polecić do zapisania na dyplomie? Zadowolić wszystkich stron nie sposób.

Autorzy: Tomasz Okraska
Fotografie: Tomasz Okraska