Rozmowa z mimem komicznym - Ireneuszem Krosnym

Ireneusza Krosnego znają już chyba wszyscy. Fenomen współczesnej, nieco skostniałej sceny teatralnej, który potrafił w oryginalny sposób wyprowadzić z cienia archaiczny zdawałoby się gatunek -pantomimę. Z Krosnego śmieją się wszyscy: starzy i młodzi. Mim z Tychów ma za sobą występy na całym świecie, a na swoim koncie wiele prestiżowych nagród i pochlebnych recenzji na swój temat. Pan Krosny, mimo że na scenie nie mówi ani słowa, po występie w rybnickim Domu Kultury "Boguszowice" stał się człowiekiem wcale rozmownym...

Ireneusz Krosny
Ireneusz Krosny

ROBERT LIPKA: Który z kolei raz występuje Pan w Rybniku?

IRENEUSZ KROSNY: O... występowałem tutaj wiele razy. Dwukrotnie w Boguszowicach, raz w Chwałowicach i dwa albo trzy razy na Rybnickiej Jesieni Kabaretowej.

- Czy coś specjalnego Pana tutaj przyciąga? Może podoba się Panu miasto?

- To nie jest tak. Ja nie jeżdżę i nie proponuję teatrom występów. Występuję tam, gdzie mnie zapraszają. Jeżeli zatem jestem tu albo w Chwałowicach, to znaczy, że ktoś wpadł na taki pomysł, zadzwonił... no i jestem.

- Podoba się panu rybnicka publiczność?

- Jak najbardziej. To jest bardzo żywa publiczność.

- Dlaczego wybrał Pan ten specjalny rodzaj ekspresji teatralnej, jakim jest pantomima?

- Dlatego, że pantomima spodobała mi się kiedy jeszcze byłem małym chłopcem; kiedy zobaczyłem jej fragment w telewizji. Później trafiłem na możliwość uprawiania pantomimy amatorsko. W miarę zaś upływu lat, na tyle mnie to wciągnęło, że stało się zawodem. Nie wyglądało to tak, że ja sobie kalkulowałem: wybiorę to, a nie co innego. Po prostu -zaczęła mnie ciągnąć pantomima i w tym kierunku poszedłem. No i tak już zostało.

- A czy Pana wykształcenie ma coś wspólnego z tym, co Pan teraz robi?

- Wspólnego nie ma raczej nic. Z prostej przyczyny: wtedy kiedy ja uczyłem się pantomimy, w Polsce nie było żadnej szkoły tego rodzaju. Każdy, kto się jej uczył, uczył się przy zespole teatralnym; tak samo było ze mną. Natomiast te szkoły, które ukończyłem są zupełnie "nie po linii" mojego zawodu -jestem technikiem elektronikiem i magistrem teologii.

- Skąd bierze Pan pomysły na tak oryginalny program?

- Mogę zdradzić, że stworzenie dobrego scenariusza to najtrudniejsza część mojej pracy. Wykonać, zagrać, zrealizować -to już jest sprawa osobna i dużo prostsza; to w gruncie rzeczy taka rzemieślnicza praca. Natomiast sam pomysł to rzecz zdecydowanie najtrudniejsza.
Skąd pomysły... Czasem oczywiście zdarzają się momenty olśnienia, kiedy coś tam człowiekowi samo wpada do głowy. Jednak generalnie większość pomysłów to po prostu ciężka praca. Trzeba poświęcić odpowiednią ilość czasu na myślenie, zapisywanie różnych rzeczy i różnych wniosków. Po wielu godzinach męczenia samego siebie i popadania we frustracje, coś się w końcu rodzi; powstaje jakiś pomysł na coś, co okazuje się naprawdę dobre. Tak się to właśnie dzieje. Tak więc wszystkim młodym twórcom zalecam: wziąć zeszyt i długopis, siedzieć i myśleć, no i nie zrażać się tym, że w głowie jest pusto...

- Czy istnieje ktoś, kto jest dla Pana wzorem? A może ma Pan jakiegoś swojego idola?

- Raczej nie. Staram się poszukiwać własnej formy i własnej drogi. Dlatego to co robię jest w ogromnej mierze właśnie mojego autorstwa. Generalnie nie korzystam ze scenariuszy innych autorów. Tak samo jest w przypadku formy - jest to rzecz oryginalna.

- Nie stosuje Pan wielu zabiegów typowych dla mimów: m.in. tradycyjnego pobielania twarzy. Dlaczego?

- Wynika to z tego, o czym mówiłem wcześniej -z oryginalności formy. Nie zgadzam się z trendem panującym wśród mimów, narzuconym przez Marcela Marceau: pobielona twarz, śmieszny strój i tak dalej. Dla mnie taki mim jest za bardzo teatralny; odseparowany. Wyobraźmy sobie, że gram swoją scenę "Maturzysta" i jako maturzysta wchodzę na scenę z pobieloną twarzą, namalowanymi brwiami i jeszcze czymś. Trudno jest utożsamić się z taką postacią; uwierzyć, że to faktycznie maturzysta na sali egzaminacyjnej. Dlatego właśnie jestem temu przeciwny. Staram się wyglądać maksymalnie normalnie -ubieram strój, który sam w sobie nic nie znaczy; nie jest ani śmieszny ani smutny i nie stosuję makijażu.

- Często pojawia się Pan na festiwalach kabaretowych. Czy nazwałby się Pan w związku z tym bardziej aktorem czy raczej oryginalnego rodzaju komikiem?

- To czym się zajmuję nazwałem Teatrem Jednego Mima, bo to jest teatr, a nie kabaret. Kabaret to zupełnie co innego. Ja nie staram się dawać widzom typowego dla komików poczucia, że jestem tu i teraz, i będę robił coś śmiesznego. Ja staram się wciągnąć widza w fikcję teatralną, czyli sprawić, żeby on uwierzył, że jestem kimś tam, znajduję się gdzieś tam; że wcale nie jestem na scenie ale w jakiejś zupełnie innej rzeczywistości. To jest absolutnie teatr i aktorstwo. Z kabaretem jestem kojarzony wyłącznie w Polsce.

- Wielokrotnie nagradzano Pana za jego działalność. Która z otrzymanych nagród jest dla Pana najważniejsza?

- Zdecydowanie wyróżnienie krytyki amerykańskiej -"Critic's Choice". Jest to nagroda przyznawana przez gazetę artystyczną "Chicago Reader". W Chicago jest około trzystu teatrów. Raz na tydzień krytycy "Readera" wybierają coś naprawdę godnego polecenia, dają właśnie tzw. "Critic's Choice" -wybór krytyków. Znaczy to tyle, że to co wybrali jest obecnie najlepsze w Chicago i koniecznie należy to zobaczyć. Wybór ten miał niesamowity wydźwięk społeczny -kiedy grałem tam w pierwszy weekend, na sali siedziało może dziesięć procent możliwej widowni; natomiast zaraz po otrzymaniu "Critic's Choice" sale były "nabite" ponad stan. Dostałem to wyróżnienie jako trzeci Polak w historii.

- Czy spotkał się Pan może ze stereotypową amerykańską niechęcią wobec mimów?

- Nie, ale spotkałem się z opinią, mówiącą, że pantomima jest niezrozumiała. Najczęściej wychodziła ona od ludzi, którzy zobaczyli gdzieś w telewizji fragment pantomimy dramatycznej. Nie zrozumieli jej i taki obraz tej sztuki utkwił im w głowach. Z takim podejściem do pantomimy musiałem się zmagać na początku mojej działalności, kiedy próbując się gdzieś przebić, bardzo często spotykałem się z nieuzasadnionym przekonaniem, że "to na pewno nie będzie nic ciekawego". Jeden człowiek, który nie będzie niczego mówił przez godzinę. Nie, na pewno nie warto tego oglądać.

- Napisano wiele recenzji na Pana temat. Za pióro chwycili między innymi tak znani ludzie ze sceny jak Jerzy Stuhr, Jacek Fedorowicz czy Stanisław Tym. Czy słowa którejś z recenzji są dla Pana słowami wyjątkowymi?

- Tak jest. Zdecydowanie są to słowa Jerzego Stuhra. A to dlatego, że pan Jerzy będąc jurorem na festiwalu kabaretowym "Paka" napisał w swojej recenzji wielkimi literami: KROSNY JEST TEATREM. Od razu widać, że fachowiec poznał się na sprawie. Wiedział, że nie jest to kabaret.

- A jak Pan postrzega sytuację dzisiejszego teatru i kultury w ogóle?

- Myślę, że teatr musi szukać środków komunikacji z widzem, a reżyserzy nie powinni myśleć tylko w kategorii: "Co powinno się zrealizować", ale także: "Na co widzowie będą chcieli popatrzeć". Niedługo będę grał w Poznaniu i wiem, że ze względu na brak frekwencji swoje występy odwołały tam Teatr "Syrena" i Teatr "Stary" z Krakowa. Myślę, że dzieje się tak właśnie dlatego, że spektakle, które są realizowane, realizuje się bez spojrzenia na to, czy one widza zainteresują. Ja rozumiem, że temat interesuje reżysera i że on chce go zrealizować. Ale głównie powinno chodzić o to, czy widz będzie miał ochotę na to przyjść. I tu myślę, że tu jest pies pogrzebany. Żeby teatr odżył, musi na nowo znaleźć drogę do widza.

- Uważa Pan zatem, że przechodzi on kryzys?

- Nie mówię, że przeżywa kryzys. Ja nie neguję jakości teatru. Uważam jedynie, że realizacje teatralne coraz częściej rozmijają się z potrzebami widza, który po prostu chce na coś pójść i się rozerwać. Jeśli jednak proponuje mu się przedstawienie, które trwa na przykład trzy i pół godziny, to wybiera on coś innego... i trudno mu się nie dziwić.

- Nie sądzi Pan jednak, że wówczas teatr straciłby wiele ze swej oryginalności i historycznej charyzmy? "Pod publikę" to się robi filmy...

- Nie. To nie jest tak. W pewnym sensie sam jestem tego dobrym przykładem. Staram się robić sztukę, której nie trzeba się wstydzić. Nie robię rzeczy obscenicznych i nie odwołuję się do rzeczy płytkich. Ten sam repertuar, który gram tu, gram na całym świecie, i wiem, że absolutnie nie jest to coś, czego mógłbym się wstydzić, a jednocześnie ludzie na to przychodzą. Więcej -myślę nawet, że w pewien sposób przecieram szlaki pantomimie w Polsce. Przecież gdyby 10 lat temu ktoś zapytał tu kogoś: "Czy chce się Pan wybrać na spektakl jednego mima?" -wiadomo co odpowiedziałby przeciętny Polak. Natomiast obecnie cztery spektakle w "Ateneum" w Warszawie sprzedaliśmy w pięć dni. Można zatem stwierdzić, że istnieje ewidentne zapotrzebowanie na kontakt z teatrem.

- Powiedział Pan kiedyś, że bardzo lubi humor absurdalny; szczególnie ten spod znaku Latającego Cyrku Monthy Python'a. Czy zna Pan całość działalności angielskich komików i czy ma Pan jakieś swoje ulubione ich skecze?

- Całości pewnie nie znam, ale moim ulubionym ich produktem jest...

- Pewnie "Sens życia"?

- A nie -"Monthy Python i święty Graal"; ten typ humoru bardzo lubię.

- Czy Pythoni kiedykolwiek przekroczyli dla Pana granice dobrego smaku?

- Zdarzało się. Myślę, że to zawsze jest rzecz mocno indywidualna. Nawet najbardziej wyczuleni na tym punkcie ludzie uznają inne granice jeżeli chodzi o publiczność i inne dla grona przyjaciół. Niemniej jakaś granica zawsze istnieje i to wyraźnie czuć -na przykład kiedy wchodzi się w tak zwany humor czarny. Mogę tu przytoczyć swoją scenę pod tytułem "Bodyguard". Tam faktycznie trup ściele się gęsto i bywa tak, że dla niektórych jest już za mocna. Mówią oni wtedy: "Och! Przesadził". Zawsze kiedy coś takiego tworzę, zastanawiam się czy nie jest za mocne. Zdarza się, że z pewnych rzeczy rezygnuję -właśnie dlatego, że, owszem uważam je za śmieszne, ale jednak za mocne.

- Czy na co dzień jest Pan podobny do człowieka ze sceny?

- A jak Pan myśli? Chyba nie... Ja nie wiem... (śmiech) Czy teraz jestem podobny? Nie, absolutnie nie. (śmiech)

- Jakiego rodzaju muzyki Pan słucha?

- Oj bardzo różnej. Swoje zamiłowanie do muzyki określiłbym jako skrajne.

- Jacyś ulubieni wykonawcy?

- Mogę wymienić naprawdę bardzo różnych. Ostatnio bardzo lubię słuchać Stinga, chociaż też nie wszystkiego, bo Sting ma duży "rozrzut". Mam też swoje ulubione utwory muzyki klasycznej. Tu mogę zdradzić czytelnikom, że przepadam za utworem bardzo dziwnym jak na wyobrażenie o muzyce klasycznej i tego, czego może słuchać mim komiczny. Jest taki koncert fortepianowy G -dur Ravela. Uwielbiam jego drugą część, choć także nie w każdym wykonaniu. Kupuję dużo kompaktów i ciągle nie mogę znaleźć tego wykonania, o które mi chodziło; tego, które słyszałem w dzieciństwie. Najczęściej muzycy zbytnio się spieszą.
Powtórze jeszcze raz: rozrzut muzyki, której słucham jest ogromny. Najmniej ciągnie mnie muzyka "użytkowa" -dyskotekowa; nie wspominając oczywiście o disco polo.

- A jeśli chodzi o Stinga -woli Pan bardziej jego działalność z The Police, czy raczej solowe dokonania?

- Bardziej lubię jego późniejsze produkcje, szczególnie te, w które angażuje wielu muzyków z zacięciem jazzowym. Utwory stają się wtedy bardzo bogate. Byłem na koncercie Stinga w Spodku. Usłyszałem tam niesamowite solo fortepianowe. W poszukiwaniu tego niezwykłego kawałka muzyki, kupiłem nawet płytę koncertową z trasy "Brand New Day". Niestety, owego solo tam nie znalazłem...

- Jakiego rodzaju literaturę Pan czyta?

- Ostatnio wciągnął mnie Sapkowski...

- A widział Pan film "Wiedźmin"?

- Owszem, widziałem i uważam, że przesadzono z tymi negatywnymi recenzjami. Nie jest to może film rewelacyjny, ale Polacy raczkują w tym gatunku i przede wszystkim nie mają tylu pieniędzy ile ma na to Holywood. Uważam, że można znaleźć w "Wiedźminie" wiele udanych kreacji aktorskich -Żebrowski, Anna Dymna czy Wiśniewska, poradzili sobie świetnie. Myślę, że recenzje przedstawiające ten film jako zupełną klapę są przesadzone. Być może faktycznie dla kogoś, kto nie czytał książki, ten film może być niezrozumiały. Nie wiem, ja czytałem i nie zastanawiałem nad tym problemem podczas projekcji.

- No właśnie: jaki jest stosunek współczesnego mima komicznego do kina? Nie uważa Pan, że film zabija teatr?

- Nie. Dlaczego? Uważam, że jedno i drugie jest wartościowe i pożyteczne.

- W jaki sposób najchętniej spędza Pan wolny czas?

- Najczęściej "kursuję" z rodziną. Uwielbiam wypady w dziką przyrodę. To jest taka rzecz, którą często zastępuję zwykłe spacery z dziećmi -wsiadam z nimi w auto i jadę na spacer do lasu. Poza tym lubię trochę pomuzykować. Skończyłem szkołę muzyczną na fortepian i kiedy mam trochę wolnego czasu, lubię sobie pograć

- Na zakończenie: co poradziłby Pan młodzieży, która chciałaby zająć się w przyszłości aktorstwem albo nawet skorzystać z "przetartego przez Pana szlaku" i poświęcić się pantomimie?

- Na początek -na pewno zająć się jakimś sportem; dlatego, że w tym zawodzie trzeba mieć jakąś sprawność. Ja sam mam za sobą trzy lata akrobatyki sportowej. To są rzeczy, które się bardzo przydają do usprawnienia swojego ciała i poszerzenia możliwości. Następnie należy sprawdzić czy ma się talent aktorski, bo to jest rzecz niezbędna; obojętnie czy chce się być mimem czy aktorem dramatycznym. Talent aktorski określiłbym jako umiejętność poczucia się postacią, którą mam zagrać. Każdy może się sprawdzić w dowolnym kółku teatralnym. Wtedy dowie się czy ma zdolności w tym kierunku, czy może lepiej będzie jeśli zajmie się fizyką. (śmiech)

- Dziękuję bardzo za rozmowę.