Julian Stryjkowski - Po prostu energia

Po raz pierwszy zetknąłem się z książką Juliana Stryjkowskiego – z „Głosami w ciemności” - tuż po tym, jak została wydana. Wtedy być może sposobiłem się już do pisania, chociaż nie pisałem tak zdecydowanie. W książce uderzyła mnie przede wszystkim (i do tej pory uderza, bo czasem do niej wracam, sprawdzając, czy wytrzymała próbę czasu, czy podda się konfrontacji pozytywnej) energia prozy, Powiem po pisarsku – czuło się inność tych stronic, inny miały charakter. Właśnie w kontraście do powieści innych pisarzy. Były wśród nich utwory oceniane najwyżej, nawet podnoszone do rangi arcydzieł. Napisane pięknie, cudowną polszczyzną, piękną kadencją, misterną wytworną frazą. Były jednak płaskie, linearne – tworzących tak pisarzy nazywano wspaniałymi stylistami, nie wiem, dlaczego. A proza Stryjkowskiego, począwszy od „Głosów w ciemności, uderzała mnie właśnie „kolczastością”, nieoczekiwanymi zderzeniami słów, kadencją i rytmem, które powodują inne, niż banalny stereotyp czytania, reakcje. W tej prozie przez dziwne i tajemnicze zestawienie słów, umiejętne „wydłubanie” słów z języka, zaistniały jakieś nowe powiązania, nowe relacje. Wynikały z tego nowe prądy, istniała energia.

Marek Nowakowski
Marek Nowakowski

Przypominam sobie na chybił-trafił jakieś momenty. Kłótnie żydowskie na targowisku (w „Głosach w ciemności”), gigantyczne spory z Bogiem Reb Tojwie, czy przyjazd tajemniczej córki z Wiednia, czyli z innego świata. I w tych słowach czuło się nową ich siłę, jakby odnowienie polszczyzny. Teraz, po latach, czytając inne książki tego cyklu: „Austerię” i „Sen Azrila”, zrozumiałem, że Stryjkowski był w języku polskim pisarzem renesansowym, bo odnowił go korzystając z żydowszczyzny – z języka jidisz, hebrajskiego, ze świata „sztetla”, z którego pochodził, urodzony w Stryju. I to były te tajemne soki, które on wstrzyknął do języka polskiego.

okładka

I to mnie zafascynowało. Stąd nie byłem potem wielbicielem jego wzniosłych, biblijnych książek o królu Dawidzie i innych – cyklu następnego, ani nie byłem wielbicielem „Czarnej róży”. Zawsze pozostał dla mnie ten pierwszy cykl - uderzenie w polskiej literaturze. Jeszcze ostatnia rzecz z galicyjskiego miasteczka – „Echo”, będąca właśnie echem tamtych czasów, napisana przez pisarza już pod koniec życia.

Piotr Szewc i Henryk Bereza. Polski PEN-Club, Warszawa, 23.04.2001 r.
Piotr Szewc i Henryk Bereza. Polski PEN-Club, Warszawa, 23.04.2001 r.
Foto: M. Kubik

Druga rzecz, która mnie zafascynowała i do tej pory trwam w tym przekonaniu, które przez lata nie uległo destrukcji, nie rozsypało się w popiół - Stryjkowski wystąpił w naszej literaturze ze światem, on dał nam świat. Są pisarze, którzy tworzą świat; mają konsekwentną domenę, którą gospodarują i wara innym do tego. Otóż ta trylogia była światem, który on wniósł do literatury. Takie światy już pojawiały się w moim czytelniczym odbiorze. Takim twórcą był niewątpliwie Leopold Buczkowski, z „Wertepami” i „Czarnym potokiem”, może jeszcze z „Doryckim krużgankiem” – tam także jeden język żywił się drugim (bo Buczkowski żywił się ukraińskim), strefy Podola oznaczały inne kultury, obyczaje, wiary. Takim światem „z zewnątrz”, który się nam objawił w tym czasie, był także Faulkner.

Wieczór pamięci Juliana Stryjkowskiego w Polskim PEN-Clubie. Od lewej: Marek Nowakowski, Piotr Szewc, Henryk Bereza. Warszawa, kwiecień 2001 r.
Wieczór pamięci Juliana Stryjkowskiego w Polskim PEN-Clubie.
Od lewej: Marek Nowakowski, Piotr Szewc, Henryk Bereza.
Warszawa, kwiecień 2001 r.
Foto: M. Kubik

I tu widzę pokrewieństwa, jakąś łączność: Stryjkowski – świat. Jeden z niewielu światów polskiej literatury, bo na ogół było właśnie mnóstwo wykwintnych stylistyk, zależnych od zmieniających się mód, czy prądów. Utworów, a nawet całych ciągów twórczości, które, moim zdaniem, były polszczyzną „ćwiczeniową”, były dłuższymi, lub krótszymi wypracowaniami. I to jeden z tych walorów Stryjkowskiego, który mnie uderzył.

Okładka

Było to jeszcze przed poznaniem go – forpocztą tego stały się „Głosy w ciemności”. Znajomość ta trwała mniej więcej od lat sześćdziesiątych do śmierci. Nastąpiła więc – musiała nastąpić – konfrontacja pisarza i człowieka. Ciekawiło mnie, jak on i jego twórczość są powiązane, czy jest w tym harmonia, czy dysharmonia. Nie rozczarowałem się: przy wszystkich małościach (a każdy człowiek ma w sobie małości i wzniosłości) on jak gdyby łączył się z tym pisarstwem. Na przykład pamięć, szalenie ważna w pisarstwie. Wiedzieć „z czego” się jest, skąd się wywodzi, z czego się czerpie swój kruszec. Stryjkowski miał szalenie drobiazgową pamięć swej dalekiej przeszłości. Tej „galicyjskiej”, jeśli posłużyć się stereotypem, odnoszącym się do książek, o których mówiłem. Pamięć złożoną z maleńkich drobiazgów, szczegółów, jak w rękodziele flamandzkich koronczarek. Inną cechą była szalona ciekawość świata, pewien rodzaj wścibstwa, ciekawość ludzi - co kto robi, czym się zajmuje, jakie były jego koleje, wzloty i upadki. Kolejna cecha, która, co prawda, w pisarstwie się nie uwidoczniła – szalenie dobrze znał przyrodę. Ona była jego sposobem żywienia się w prozie, ale nigdy bezpośrednio jej elementów nie umieszczał.

Okładka

Był człowiekiem wielkich namiętności, co jest niewątpliwie potrzebne, żeby pisać takie dzieła - trzeba mieć energię, siłę. Ta namiętność w jego ciele była widoczna – w reakcjach, zachowaniach. Także namiętność w stosunku do świata politycznego – była szalenie interesująca, mimo, że nie odbijała się bezpośrednio w twórczości. Stryjkowski był „zwierzęciem politycznym” – żył tym, analizował i – jeśli mówimy jeszcze o sferze politycznej – dokuczał mu garb komunizmu, jego własna przeszłość komunistyczna. Mówił o niej z oporami, a gdy próbował o tym pisać, powieść w efekcie wychodziła zakalcem. Mówię o „Wielkim strachu”. Nie mógł tej tamy, jaką zbudował w jego życiu komunizm uwidocznić, ona ciągle go dławiła. Jako pisarz miał bezbłędne ucho (ważne jest ucho pisarza na swój tekst), widział, co jest dobre, oczywiście zawsze chciał, żeby go chwalić. Ale jak się nie pochwaliło, natychmiast się skupiał i aparat jego odbioru reagował właściwie, wiedział, gdzie są słabe momenty. Na temat „Wielkiego strachu” dużo dyskutowaliśmy u mnie w domu – książka nam nie dawała satysfakcji. Gdzieś była jakaś blokada u pisarza, to czuje się na stronach, które w wyniku tej blokady powstają. W czasie dyskusji unosił się, gniewał, ale w efekcie przyznawał rację.

Stryjkowski – człowiek potrzebował w swej namiętności ideału, wzorca. Pamiętam jego zmagania dotyczące jego powrotu do źródeł: judaizmu, kiedy toczył wielogodzinne rozmowy z dominikaninem, o. Jackiem Salijem. Interesowała go też wiara chrześcijańska w rzymskim wydaniu. Potem zbliżał się do swych starych korzeni. Ale tu nie śmiem mówić, jaki był jego stosunek do Boga. To raczej przemyślenia o szukaniu oświetleń w życiu.

Jedynym zgrzytem w naszej znajomości była właśnie namiętność i potrzeba idola. Jak wielu w tamtych latach, ceniliśmy Adama Michnika. Julek może bardziej namiętnie niż ja. I był taki okres w nowszych czasach, że było z tym gorzej - Michnik też człowiek, robił, moim zdaniem błędy. A Julian uważał, że Michnik nie jest człowiekiem, tylko nad-człowiekiem. Dałem wyraz niechęci wobec pewnych poglądów Michnika na temat pisarza, którego wysoko cenię – Józefa Mackiewicza. Michnik wyraził się o nim źle – z takim płaskim, nawet prostackim stosunkiem do tego bardzo skomplikowanego twórcy. Dałem temu wyraz na piśmie. Już Julian Stryjkowski na mnie spojrzał wrogo. Mówię wciąż o epizodach, po to, by zakończyć czymś ludzkim i zwyczajnym: konfliktem między dwojgiem ludzi, a nie idyllą, która trwała przez cały czas. Później nie podobał mi się kontredans Michnika z generałem Jaruzelskim. Dałem temu wyraz. Julian spojrzał na mnie bardzo ponuro, stosunki były chłodne, przez jakiś czas nawet zerwane. Patrzył na mnie bokiem, ja też i tak się jakoś mijaliśmy. Dopiero w ostatnich dwóch latach życia nastąpiło pogodzenie. I wkrótce potem Julian umarł.

Wystąpienie spisane z taśmy przez Mariusza Kubika, podczas wieczoru pamięci Juliana Stryjkowskiego, w Polskim PEN-Clubie, w Warszawie, 23 kwietnia 2001 roku.

Autor (ur. 1935) jest prozaikiem, autorem wielu tomów opowiadań i powieści. Wydał m.in.: "Ten stary złodziej" (1958), "Benek Kwiaciarz" (1961), "Trampolina" (1964), "Książę nocy" (1978). Publikował w wielu pismach literackich, również w paryskiej "Kulturze" (pod pseudonimem Seweryn Kwarc). W Instytucie Literackim J. Giedroycia wydał książki: "Raport o stanie wojennym" (1982), "Notatki z codzienności" (1983), "Dwa dni z aniołem" (1984), "Grisza, ja tiebie skażu..." (1986), "Karnawał i post" (1986).